Schudła 35 kilogramów. Metamorfoza Klaudii Rein
Była grubaską, teraz jest laską. Tak w kilku słowach można podsumować historię odchudzania Klaudii Rein. Jednak jej droga do szczupłej sylwetki to pasmo porażek – wynik braku wiedzy na temat zdrowego odżywiania. Dziś Klaudia jest świadoma swoich błędów, wie, jak zdrowo schudnąć. Napisała książkę pt. “Cześć, nazywam się Klaudia, jestem grubaską”, w której zawarła 21 kroków prowadzących do zdrowego trybu życia.
Paulina Banaśkiewicz-Surma, WP abcZdrowie: Jak szczupła nastolatka, a potem kobieta stała się “grubaską”, “starą grubą babą”, “kulką sadła”?
Klaudia Rein: W dzieciństwie byłam bardzo szczupłym dzieckiem. Wmawiano mi, że całe życie będę chuda i nigdy nie przytyję. Sięgając pamięcią wstecz, pierwszy przyrost wagi odnotowałam w ostatniej klasie ogólniaka. Wiadomo, dla każdego maturzysty to trudny czas: wytężonej nauki i stresu. Tuż przed maturą okazało się, że ledwo wbiłam się w szkolny mundurek, w którym musiałam stawić się na egzaminy.
Waga z poziomu 52 kilogramów poszybowała w okolice 57 kilogramów. Dramatu nie było, nie zapaliła mi się czerwona lampka ostrzegawcza. Chyba byłam przekonana, że gdy skończę naukę, nadprogramowe kilogramy same znikną. Niestety tak się nie stało. Było jeszcze gorzej.
Studia prawnicze okazały się dla mnie prawdziwym wyzwaniem, spędzałam godziny nad kodeksami. To były czasy, kiedy o zabieraniu posiłków z domu w plastikowych kontenerach nikt jeszcze nie słyszał. Gdy odczuwałam głód na uczelni, ratowałam się tym, co oferowały bufety albo punkt z fast foodem niedaleko wydziału. W domu też nie odżywiałam się lepiej.
Zupełnie nie wiem, kiedy i jak stałam się prawdziwym koneserem dań mrożonych i innych wysoko przetworzonych produktów spożywczych. Usprawiedliwiając się brakiem czasu na gotowanie, pochłaniałam pizze, zupki chińskie, makarony z gotowymi sosami i inne dania instant. Nie hańbiłam się czytaniem etykiet potraw, które lądowały w moim koszyku.
Nie mogę również pominąć wątku związanego z hektolitrami wypijanych chemicznych wielokolorowych płynów. Twierdziłam, że nie lubię wody, bo nie gasi pragnienia. Cukier gasił, ale po czasie pragnienie wracało ze wzmożoną siłą, a ja zapijałam je kolejną colą albo wodą smakową. Byłam uzależniona od cukru i nie miałam wyrzutów sumienia, pijając kolejne szklanki rozpuszczonego cukru.
Przeczytaj również:
Wiedziałam natomiast, że słodycze tuczą. Pochłaniając kolejną tabliczkę czekolady, miałam zawsze wyrzuty sumienia. Obiecywałam sobie, że to już ostatnia, że od jutra, poniedziałku, pierwszego dnia miesiąca, roku, wiosny, lata, jesieni zacznę się wreszcie odchudzać. I wszystko byłoby dobrze, gdyby entuzjazmu wystarczyło mi na więcej niż tydzień. Może dwa.
Tysiące złych wyborów żywieniowych sprawiły, że w trakcie przygotowań do wesela przyjaciela zauważyłam, że nie prezentuję się dobrze w sukience, którą kupiłam kilka tygodni wcześniej. Co prawda, zmieściłam się w nią, ale to jak wyglądałam, pozostawiało wiele do życzenia. Zrozpaczona widokiem w lustrze pobiegłam dobić się wynikiem na wadze. Wyświetlacz wskazał 86 kilogramów! “Jak to się stało?” - pomyślałam. Niska i drobna blondynka zamieniła się w grubaskę.
Muszę przyznać się też do tego, że w miarę przybierania na wadze moja samoocena bezlitośnie spadała. Przestałam mieścić się w modne ubrania dedykowane dziewczynom w moim wieku, a ubrania dla kobiet w rozmiarze 44 nie były wtedy “ostatnim krzykiem mody”. Miałam wrażenie, że już do końca życia pozostanę otyła. Czułam się ociężałą starą babą i kulką sadła. Innym uczuciem, które mi towarzyszyło, była frustracja.
W jednym z wystąpień publicznych nazwała Pani siebie “śmieciojadem”.
Skąd słowo “śmieciojad”? W języku angielskim niezdrowe jedzenie to “jang food”. Pod tym określeniem kryje się katalog wysoko przetworzonego i tuczącego jedzenia. Jest to pojęcie znacznie szersze niż fast food, które kojarzone jest wyłącznie z popularnymi “sieciówkami". W trakcie odkrywania prawdy o tym, co jem i co doprowadziło mnie do otyłości, zetknęłam się właśnie z określeniem “jang food”.
Myślę, że nie ma lepszego odpowiednika na to stwierdzenie w języku polskim niż “śmieciowe jedzenie”, dlatego jako ekswielbicielka tego typu żywności nie mogłam nazwać siebie inaczej. Wielu osobom to określenie może wydawać się brutalne, ale z perspektywy czasu uważam, że warto nazywać rzeczy po imieniu.
Jedząc niezdrowo, czułam się źle. I nie chodzi tu wyłącznie o psychikę. Negatywne skutki takiego trybu życia odczuwałam też fizycznie. Stąd wielokrotnie powtarzam, że jedząc “śmieci”, czułam się jak “śmieć”. Oczywiście, gdybym wtedy została o to zapytana, kategorycznie zaprzeczyłabym faktom.
Twierdzi pani, że otyłość to uzależnienie od niezdrowego stylu życia. Była pani uzależniona od jedzenia? Żyła po to, aby jeść?
W moim przypadku otyłość była efektem uzależnienia od niezdrowego jedzenia z naciskiem na uzależnienie od cukru. Oczywiście, wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. Każdego dnia podjadałam słodkości. Nie widziałam nic złego w “fundowaniu” sobie słodyczy po każdym posiłku. Deser był dla mnie naturalnym rytuałem.
W ten sposób byłam w stanie “na raty” zjeść tabliczkę czekolady. Na dodatek raczyłam się litrami słodzonych gazowanych napojów. Cukier towarzyszył mi każdego dnia. W domu miałam nie jedną, ale dwie szafki wypełnione słodyczami, do których zaglądałam kilka razy dziennie.
Jako osoba kompletnie nieświadoma konsekwencji swoich wyborów żywieniowych “wypracowałam” szereg złych nawyków, które w połączeniu z brakiem, a wręcz niechęcią do aktywności fizycznej, doprowadziły mnie do nadwagi. Począwszy od pierwszego posiłku, jakim najczęściej była biała bułka z serem i ketchupem, po pizzę na kolację. Pochłaniałam kilogramy węglowodanów prostych, które odkładały się w postaci nadprogramowych kilogramów.
Takie śniadanie sprawiało, że zaledwie po kilku godzinach pojawiał się wilczy głód i senność, efekty spadku poziomu cukru we krwi. Wtedy najczęściej ratowałam się kolejną słodzoną kawą, drożdżówką, czekoladowym batonem albo białą bułką z niewyszukanymi dodatkami. Pierwszy i drugi posiłek dnia determinowały moje wybory obiadowe.
Po powrocie do domu znów odczuwałam wilczy głód, byłam rozdrażniona i zmęczona. Lenistwo sprawiało, że ostatni posiłek dnia najczęściej był daniem instant, mrożonką albo, co gorsza, dużą ociekającą serem pizzą. Nie zwracałam uwagi na jakość i rodzaj spożywanych tłuszczów. Gdy nie miałam ochoty “gotować” albo byłam zbyt głodna, żeby czekać na dostawcę pizzy, decydowałam się na zupkę chińską.
Gdy sięgam pamięcią do tamtych lat, jest mi wstyd, jestem na siebie zła. Nie miałam pojęcia, jaką krzywdę wyrządzam swojemu ciału. Ceną za to była otyłość, z którą walczyłam przez wiele lat.
Ważyła pani 86 kilogramów przy wzroście 155 centymetrów. Próbę schudnięcia podejmowała wielokrotnie...
Walkę z nadwagą rozpoczynałam bez wiedzy, jak podjeść do tematu. Chcę też podkreślić, że były to czasy, gdy Ewa Chodakowska i jej naśladowczynie, które dziś podpowiadają tysiącom kobiet, jak prowadzić zdrowy styl życia, nie były znane. Nie słyszałam też o kimś takim jak dietetyk.
Każdą dietę traktowałam jako karny okres przejściowy i dokładnie sprawdzałam, ile dni, tygodni czy miesięcy muszę się męczyć, żeby wrócić do dawnego życia. Takie nastawienie to niemal pewna porażka. Brak świadomości, że dieta to styl życia, a nie kara za objadanie się, towarzyszył mi wiele lat. Dlatego chcę w tym miejscu podzielić się kilkoma moimi “mądrymi” sposobami na zrzucenie zbędnych kilogramów.
Stosowałam takie diety jak kapuściana, kopenhaska czy Dukana. Każda z nich owocowała większą lub mniejszą utratą kilogramów, ale po zakończeniu wracałam do starych nawyków żywieniowych, co skutkowało spektakularnym efektem jo-jo. Stosowałam też dietę “NŻ”, czyli głodziłam się.
Jednak najgorszym pomysłem było przyjmowanie tabletek na odchudzanie. Dowiedziałam się o istnieniu wybitnie skutecznych środków zawierających substancję o nazwie sibutramina. Lek był dostępny na receptę, ale jej uzyskanie nie stanowiło problemu. Bez zastanowienia zaczęłam łykać te “cudowne” tabletki. Oczywiście, nie zhańbiłam się lekturą ulotki, nie interesowały mnie możliwe skutki uboczne. Liczyło się tylko jedno: szybka utrata zbędnych kilogramów.
Przeczytaj również:
Przyjmując te tabletki, nie miałam pojęcia, jak bardzo narażam na szwank swoje zdrowie i życie. Nie ominęły mnie negatywne skutki ich działania. Uczucie suchości w ustach było takie, jakbym najadła się rozgrzanego piachu. Nic, co piłam, nie było w stanie ugasić pragnienia. W pierwszej fazie zażywania tabletek spałam tylko kilka godzin, czasem nie udawało mi się zasnąć nawet na minutę.
Złość, agresja i depresja również towarzyszyły mi w trakcie “kuracji”. Byłam wściekła jak osa, denerwowało mnie wszystko i wszyscy. Wdawałam się w kłótnie, krzyczałam, urządzałam karczemne awantury z błahych powodów. Jednocześnie cały czas rozpaczałam, widząc grubaskę w lustrze. Wówczas odsunęłam się ludzi, chcąc przeczekać trudny okres i powrócić na arenę towarzyską jako dawna szczupła Klaudia.
W czasie stosowania tabletek miałam też ogromne problemy z koncentracją. Nie byłam w stanie skupić się na nauce czy pracy, co oczywiście miało negatywne skutki na polu zawodowym i pogłębiło depresję.
Do dziś pamiętam, jak pracowało moje serce. Często waliło jak młot. Jego bicie było czasem wręcz bolesne i czułam je w gardle. Z niewiadomych powodów miałam uderzenia ciepła i zlewałam się potem. Dwa razy zemdlałam, nierzadko miałam podwyższone ciśnienie.
Czułam się koszmarnie, ale brak apetytu i znikające kilogramy sprawiały, że kontynuowałam terapię, powtarzając sobie: “chcesz być piękna, to cierp”. Z perspektywy lat i obecnej wiedzy uważam tę próbę schudnięcia za najbardziej szkodliwą i niebezpieczną dla zdrowia. Miałam też dużo szczęścia, że nie skończyła się dla mnie poważniejszym uszczerbkiem na zdrowiu.
Jakie zmiany wprowadziła pani do sposobu odżywiania, co zaowocowało utratą 35 kilogramów?
Pierwszym krokiem ku właściwym zmianom była wizyta u dietetyka. Wtedy moja dieta zaczęła zmierzać w kierunku spożywania większej ilości warzyw i samodzielnego przygotowywania posiłków. Muszę się przyznać, że było to dla mnie bardzo trudne, gdyż nie potrafiłam sprawnie przygotowywać smacznych i pożywnych potraw. Były dni, gdy płakałam, krojąc sałatę i warzywa. Miałam poczucie niesprawiedliwości. “Dlaczego to właśnie ja borykam się z nadwagą, podczas gdy ludzie wokół mnie jedzą, co chcą i nie tyją?” - myślałam.
Powoli gubiłam zbędne kilogramy i odkrywałam świat kulinariów. Ziarno zostało zasiane. Wiedziałam już, że warzywa, nieprzetworzone jedzenie, samodzielne przygotowywanie posiłków, pieczenie chleba, brak chemii i cukru w codziennym menu to klucz do sukcesu.
Jak wygląda pani przykładowy dzienny jadłospis?
W momencie, gdy zaczęłam stosować zdrową dietę, mój jadłospis uległ totalnej zmianie. Odejście od kupowania gotowych sosów i mrożonek na rzecz nieprzetworzonej żywności początkowo rodziło trudności (“z czego zrobić dobry sos pomidorowy, jeśli nie kupię tego w słoiku?” - zastanawiałam się) i wydłużało czas zakupów. Musiałam nauczyć się czytać etykiety.
Dziś mój jadłospis nie różni się mocno od dawnej diety redukcyjnej. Dzień zaczynam od “bullet proof coffee”, czyli kawy z dodatkiem nierafinowanego oleju kokosowego, i zielonego “szota”, czyli mieszanki mielonej młodej trawy jęczmiennej ze spiruliną. To prawdziwa bomba witaminowa.
Moje śniadania składają się głównie z porcji surowych warzyw. Zielone sałatki to ulubiony lunch. Różnorodność sezonowych warzyw i owoców, a także wachlarz dodatków, takich jak kasze i samodzielnie przygotowywane sosy, daje wprost nieograniczoną ilość pomysłów na kompozycje sałat. Nie ma mowy o nudzie w diecie i jedzeniu cały czas tego samego.
Podstawą moich obiadów czy obiadokolacji też są warzywa. Przeszło 1,5 roku temu zrezygnowałam z mięsa, co było podyktowane względami zdrowotnymi. Nawet jeżeli zdarza mi się jeść na mieście, sięgam po te pozycje z kart, których podstawą są dzikie ryby i warzywa. Czasem zjem ukochaną niegdyś pizzę lub kawałek ciasta. Najczęściej są to domowe wypieki pozbawione cukru, bez pszenicznej mąki. Zdecydowanie stawiam na fit słodycze.
Przeczytaj również:
Receptą na szczupłą sylwetkę oprócz diety jest ruch. Jakie formy aktywności fizycznej wprowadziła pani do harmonogramu dnia?
Aktywność fizyczna nie od razu wpisała się w moją codzienność. Jednakże w miarę rozbudzania apetytu na zdrowe odżywianie naturalnie pojawiła się potrzeba zażywania ruchu. Obecnie są to treningi siłowe, bieganie, jazda na rolkach i rowerze, a gdy czas, pogoda czy siły nie pozwalają na te formy ruchu, staram się 40 minut poświęcić na trening on-line, których jest mnóstwo na YouTube. Warto pamiętać, że pozbywanie się zbędnych kilogramów w 80 proc. zależy od diety, a w około 20 proc. od aktywności fizycznej.
Ile czasu zajęło pani zrzucenie 35 kilogramów?
Walka ze zbędnymi kilogramami trwała zdecydowanie za długo. Chcę podkreślić, że rozpoczęłam ją wiele lat temu, gdy odchudzanie i zdrowy styl życia nie były w modzie, a do tego jako osoba kompletnie nieświadoma zasad zdrowego odżywiania i nastawiona wyłącznie na cel (zgubienie zbędnych kilogramów) byłam skazana na wiele porażek. Radykalne zmiany w moim podejściu do odchudzania nastąpiły 4 lata temu, a szczupłą figurą (trwałym efektem tych zmian) cieszę się od 2 lat.
Na blogu napisała pani: “Nazywam się Klaudia i jestem grubaską. I ta świadomość musi podążać za mną przez całą resztę mojego życia. Nieważne, czy ważę 53 kg, czy noszę rozmiar 36”. Czy dziś, nosząc ubrania w rozmiarze 34, wciąż czuje się pani grubaską?
Nie mogę powiedzieć, że czuję się grubaską, choć mam świadomość, że pozostanie ona we mnie do końca życia. Wystarczy, że powrócę do dawnych złych nawyków żywieniowych, a skończy się to efektem jo-jo. Ta wiedza motywuje mnie do tego, by nadal przestrzegać zasad racjonalnego odżywiania się i regularnie ćwiczyć. Oczywiście, nie chodzi tu o życie w strachu przed dodatkowymi kilogramami, ale o zdrową automotywację.